Zaczęło  się dwa lata temu. Ekscytacja, niepokój, duch walki – jak przed jakąś konkurencją! Choć w gruncie rzeczy nie wierzyłam, że się nie uda. No, bo jak? Wprawdzie akurat – jak na złość – dokładnie w momencie, kiedy startowaliśmy w rekrutacji, zmieniono kryteria przyjmowania kandydatów. Za wielodzietne uznawane już były rodziny z  minimum trójką dzieci. Ci z dwójką nie różnili się niczym od rodzin z jedynakami. Według punktacji. Bo w praktyce wszyscy wiedzą, że 1 nie równa się 2. Wszyscy – poza tymi, którzy kryteria przyjęcia do przedszkoli ustalali. Chyba, że po prostu umknęło. Mogło umknąć – w końcu to tylko jedno dziecko. Pamiętam moment, kiedy wypełnialiśmy wniosek w systemie i chwilę konsternacji, kiedy dowiedziałam się, że nijak nie kwalifikujemy się jako rodzina wielodzietna. I jakby nie wypełniać poszczególnych pól formularza – wg systemu rekrutacji do przedszkoli nasza niespełna roczna córeczka mogłaby nie istnieć. No dooobra. To i tak chyba tylko jeden punkt by był. Ekscytacja zamieniła się w realny problem, kiedy po kilku tygodniach otrzymaliśmy oschłą informację, że nasza starsza córka do żadnego z czterech wskazanych przedszkoli się nie dostała. Niedowierzanie pomieszane z majaczącą gdzieś na horyzoncie nadzieją: to jeszcze nie koniec – jest przecież ponowna rekrutacja w czerwcu. Nawrót ekscytacji, stępionej nieco większym niż poprzednio niepokojem. Wypełniamy wniosek i klikamy zamknięcie formularza – poszło. Tym razem do ośmiu placówek. Nie do czterech, jak poprzednio. Nie ma sensu ryzykować – cóż, że lokalizacja nie do końca ta. Jakoś poradzimy. Ważne, żeby miejsce dostać. Werdykt dopadł na tak samo bezceremonialnie, jak wynik pierwszej rekrutacji. Nie dostaliśmy się. Po prostu. Ale jak to? I dlaczego? Jakim prawem? Jak???

Koniec końców spadliśmy na cztery łapy. Ewa – po wysłaniu chyba dwudziestu podań do przedszkoli w najróżniejszych lokalizacjach – znalazła miejsce w przedszkolu ulicę od naszego mieszkania. Tylko dzięki sąsiadce, która usłyszawszy o naszym problemie wspomniała, że jedna dziewczynka z grupy jej córeczki podczas wakacji się wyprowadziła, zwalniając miejsce. Fart. Dziki fart. Inaczej tego nie nazwę.

Minęły dwa lata. Młodsza córa osiągnęła wiek przedszkolny. Temat rekrutacji do przedszkoli powrócił. Nie ma ekscytacji. Tylko niejasne przeświadczenie, że i tym razem lekko nie będzie.

Zresztą już łatwo nie jest. W międzyczasie nasze życie rodzinne nieco zmieniło swoją formułę. Zamieszkaliśmy z mężem osobno. Dziewczynki mieszkają ze mną. U swojego taty są dwie, czasem trzy noce w tygodniu i w soboty, ale w ciągu tygodnia, poza jednym dniem, to na mnie spada rozwożenie i odbieranie córeczek – starszej z przedszkola, młodszej od opiekunki. Wszystko na czas. Zwłaszcza, że akurat nasze przedszkole czynne jest tylko do 17.00. I do pracy rano też trzeba przecież jakoś zdążyć. No, lekko nie jest. Ale wiadomo – wszystko da się zorganizować. Kto wcześnie wstaje i tym podobne… Nie mogłam doczekać się momentu, kiedy obie moje córeczki będą uczęszczać do jednego przedszkola. O – jaka to będzie ulga od września. Obie odprowadzam i odbieram z jednego miejsca. Marzenie. Bach! Pierwsza niemiła niespodzianka spotkała mnie jeszcze przed terminem składania wniosków. W przedszkolu Ewy nie utworzą po wakacjach grupy dla 3-latków. Przykro nam, ale 6-latki zostają. Nie mamy miejsca na tyle grup. Skutek uboczny wprowadzonych na wariackich papierach zmian w ustawie o systemie oświaty. Kolejny gol dla reprezentantki drużyny przedszkolnych pechowców – zaliczony!

Następny przede mną. Taki już bez zaskoczenia, bo wiem, że mimo, iż w praktyce samotna – formalnie nadal jestem mężatką. Dodatkowych punktów w procesie rekrutacji zatem nie uwzględnią. To nic, że mieszkamy same już dobrze ponad rok. To nic, że termin rozprawy rozwodowej już sąd wyznaczył (za dwa tygodnie) i powędrował jako jeden z załączników do przedszkola 1-go wyboru. Pisemne oświadczenie o samotnym wychowywaniu dzieci też warte tyle, co nic. Nie zdziwię się nawet, jeśli Gabrysia nie dostanie miejsca w wyznaczonym w pierwszej kolejności przedszkolu. Ba! Nawet jeśli nie dostanie miejsca w żadnym z pięciu pozostałych. Powoli szykuję skórę nosorożca na kolejny cios.

A tak poza wszystkim – nie oszukujmy się. Jestem szczęściarą. Mam dwie wspaniałe córeczki. Stałą pracę. Mamy gdzie mieszkać i co do garnka włożyć. Dziewczynki są radosne i pełne życia. Mają częsty kontakt ze swoim tatą. Dostajemy alimenty. W najgorszym przypadku mogę nawet rozważyć opcję przedszkola prywatnego przez ten pierwszy rok, dopóki w „naszym” przedszkolu nie utworzą grupy dla 4-latków. Jakoś dam sobie radę.

Ja dam. Ale wiem, że istnieją rodziny (nie wielodzietne, o nie!), które mając dwójkę dzieci ledwo wiążą koniec z końcem i o prywatnym przedszkolu dla jednego nawet smyka mogą tylko pomarzyć. A ekstra punktów w rekrutacji za dwójeczkę nie ma. Sorry! Wiem też, że jest w Polsce wiele innych samotnych mam, nie mających żadnego wsparcia od „byłych” małżonków. Kobiet, które nie dość, że nie widziały od swojego „męża” nawet złotówki, to przede wszystkim zostały same ze wszystkimi codziennymi obowiązkami: lekarzami, rachunkami, zakupami, praniami, gotowaniami, sprzątaniami. Tak totalnie, bezpardonowo same. A nie, przepraszam. Z dziećmi. „Przykro nam, ale tego samotnego macierzyństwa we wniosku rekrutacyjnym nie możemy uwzględnić. Dlaczego? No, bo przecież rozwodu nie ma.” No nie ma. Dziwne? Naprawdę? Przecież wszyscy wiedzą, że rozwody potrafią ciągnąć się latami.

Tak sobie myślę… Może któregoś dnia ktoś zasiadający na odpowiednim stołku przyjrzy się dokładniej niuansom kryteriów rekrutacyjnych do przedszkoli. Ja politykiem nie jestem. Ale wydaje mi się, że coś by tu jednak można było w wolnej chwili podrasować.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *