Moja wizyta w szpitalu tamtej soboty była planowana. KTG w terminie porodu – dokładnie jak zalecił lekarz. Zupełnie nie czułam, że to dziś, ale termin, to termin. Jedziemy! Nie przewidziałam tylko, że w tym szpitalu już tego dnia zostanę. Pech chciał, że w drodze do szpitala w nasz samochód z pełną prędkością wjechało brązowe BMW. Staliśmy na światłach, więc teoretycznie nic nie powinno się stać. W chwili uderzenia poczułam tak silny ból w ogromnym brzuchu, że strach mnie sparaliżował.
Gabrysia! Błagam, niech nic jej sie nie stanie. Nie przeżyłabym tego…

Karetka przyjechała dosłownie w ciągu kilku minut. Dziwnie się czułam, wsiadając do niej. Podróż nie trwała długo. To była sobota, więc na izbie przyjęć nie było wiele osób. Zrobiono KTG płodu. Na szczęście wszystko było dobrze – małe serduszko biło. Ulga była tak ogromna, że nawet trudno to opisać. Lekarz też całkiem miły: – Wszystko dobrze, tak. Ale stłuczka była, a to już termin porodu… Może lepiej zostałaby pani na obserwacji?

Może lepiej, faktycznie. Przeszłam zatem z powrotem do poczekalni, następnie do salki pielęgniarek, żeby wypełnić formularz przyjęcia do szpitala. Byłam już mocno zmęczona, ale czułam, że tak trzeba. Musiałam mieć pewność, że moje maleństwo jest pod dobrą opieką.

…M I E J S C E   Z A M I E S Z K A N I A . . . D A T A   U R O D Z E N I A . . .P R Z E B Y T E   C H O R O B Y . . .

Byłam mniej więcej w połowie arkusza, gdy do małej szpitalnej salki, jak do siebie, wkroczyła zamaszyście niska kobieta w średnim wieku: – Macie tu gdzieś jakąś kozetkę, dziewczynki? Tak się paskudnie czuję od wczoraj. Chyba się czymś zatrułam…
Pielęgniarka, z którą siedziałam przy biurku wypełniając papiery, podniosła wzrok zaskoczona. – Tak, mamy… Tam, proszę.
Kobieta bez wahania przeszła kilka kroków do sąsiedniego pomieszczenia, w którym stały leżanki. Pielęgniarka, wyglądająca na mocno zdezorientowaną, wstała po chwili od biurka i zajrzała do salki obok.
– A pani sama tutaj przyjechała? Dobrze się Pani czuje?
– Nie sama, jak sama? Z dziewczyną, która urodziła dziecko w kiblu w czwartym miesiącu.
– Jak to z dziewczyną. A gdzie ona teraz jest?
– W karetce została – zaraz ją przywiozą. Za chwilę tu będą.
Pielęgniarka cofnęła się do części, w której siedziałam i spojrzawszy na mnie skomentowała: – Pijana jakaś, czy co?

Chwilę później w poczekalni pojawiło się dwóch ratowników z noszami. Wyszłam cicho na korytarz, obserwując wszystko z boku. Na noszach leżała młoda dziewczyna. Leżała nieruchomo, patrząc się w sufit. Na policzkach miała łzy. Patrzyłam na nią i na to, co się wokół niej dzieje, jak przez szybę. Byłam niewidzialna. Nie tylko ja.

Jeden z ratowników zajrzał do pokoju pielęgniarek:
– Gdzie my teraz mamy z nią jechać? Na porodówkę, czy na patologię? – zapytał pielęgniarkę w izbie przyjęć jeden z ratowników. Pielęgniarka wyszła na korytarz:
– A co się stało? Co tutaj macie?
– No nie wiem – poród chyba…
– No to na porodówkę! – zakomenderowała pielęgniarka.
– Ale tutaj już jest po wszystkim właściwie…
– Jak po wszystkim?
– No… po wszystkim. Po porodzie.
– A gdzie dziecko?
– No, tutaj, przy nogach. Pod kocem.
Pielęgniarka podeszła do noszy i odgarnęła leżący na dziewczynie koc.
Szybko przykryła ją z powrotem.
– Aha, faktycznie. Jest. No dobrze – to jedźcie.
– Ale dokąd?!?
– Na porodówkę – mówię przecież!
– Ok.
– Chwila, a gdzie karta zgłoszenia? – przypomniała sobie pielęgniarka.
– Jaka karta?
– No karta przypadku? Lekarka powinna ją dostarczyć.
– No to proszę z nią pogadać!
– Ale ona zasnęła.
– To nie nasza wina. Ta lekarka to chyba nie do końca trzeźwa jest w ogóle. Coś z nią jest nie tak.
Ratownicy uwolnili się w końcu od uciążliwej pielęgniarki i udali się do windy prowadząc między sobą nosze z dziewczyną. Ta wciąż wpatrywała się w sufit ze łzami na nieruchomych policzkach. Wciąż niewidoczna dla każdego poza mną.

Na izbie przyjęć znów zrobiło się cicho.

Po pewnym czasie pielęgniarka wyjrzała do mnie ze swojej salki i poprosiła o dokończenie dokumentacji. Usiadłam w tym samym miejscu, co poprzednio i starałam się zebrać myśli nad formularzem przyjęcia. Po chwili przerwałam, spojrzałam na pielęgniarkę i spytałam:
– Ktoś z nią porozmawia tam na górze?
– Słucham?
– Jakiś psycholog? Ktokolwiek? Ona przeżyła tragedię, może potrzebuje
z kimś porozmawiać?
– Psycholog? Nie – dzisiaj nie ma psychologa. Dzisiaj sobota. Psycholog pracuje od
poniedziałku do piątku.
– I to tak zostanie?
– No – w poniedziałek będzie, to pewnie z nią porozmawia.
– Aha. No tak…

z19629217q123rf-com_niewidzialna

***

Jest mi wstyd, że w tamtej chwili nie starczyło mi odwagi, aby spróbować jej pomóc. Aby choć na moment podejść do niej, pogładzić ją po włosach i powiedzieć, że zaraz ktoś się nią zaopiekuje. Że dobrze nie będzie, ale że nie zostanie z tym wszystkim sama…

Nie zrobiłam tego. Nie podeszłam. Nie powiedziałam.
Nikt nie podszedł.

Niewidzialna dziewczyna została sama.

***

Felieton ukazał się 10 lutego 2016 w serwisie WysokieObcasy.pl: Szpital straconych nadziei

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *