Ten dzień spędziłyśmy w domu. Chore. Wszystkie trzy. 1, 2, 3….
Nr 1 (wciąż się łudzę) to ja – matka dzieciom. Dwójka i trójka, to wspomniane dzieci, którym matką staram się być. Ewa (lat 5), u której temperatura ciała waha się dziś między 37 a 39 ºC. Zdecydowanie najbardziej z nas wszystkich (trzech) chora, a co za tym idzie – ujmująco grzeczna. Gabrysia (lat 3) – wczoraj przechodziła fazę, która dziś rzutem na taśmę dopadła Ewę: gorączkowanie, pokładanie się, przytulaśność i zbawienna śpiącość… Dzisiaj gorączka (Gabrysi) minęła, jak ręką odjął. Za to wróciła ze zwiększoną siłą energia i spontaniczność, w jakich onegdaj (dwa dni temu) ta mała torpeda zwykła funkcjonować. Śmiem twierdzić, że dzisiejsze Gabrysine wyczyny zostały wręcz zwielokrotnione – najpewniej za sprawą dwudniowego przestoju, wymuszonego chorobą. Jak zwykle pląsała po domu, rozlewając na swej drodze wszystko, co choć w ułamku można zakwalifikować do kategorii płynów i cieczy, ze zwykłym wdziękiem rozsypywała i przewracała wszystko, co znajduje się w jej polu rażenia – po  czym na nieśmiałą prośbę o pozbieranie (lub wytarcie) efektów działalności częstowała mnie niezmiennie beztroskim i zawsze tak samo pogodnym „nie”, po czym spieszyła siać spustoszenie w kolejnych metrach kwadratowych naszego wiecznie zabałaganionego (rzecz jasna) „zacisza” domowego … Po prostu dziś robiła to wszystko jakieś 10x bardziej.
Już o 10.00 wiedziałam, że ten dzień do łatwych należeć nie będzie.

„Włącz kreatywność, Gocha! Inaczej zginiesz marnie.” Podpowiedział mi wewnętrzny głos – ten akurat należał do trzeźwo myślącej matki, umiejącej wyjść cało z każdej opresji. „Ok – kreatywność włączona!” Odpowiedziałam sama sobie. Po czym, po trzeciej próbie doprowadzenia kuchni do jako-takiego porządku, zastanowiłam się co mogę zdziałać, aby po pierwsze zająć czymś moje latorośle (młodszą zwłaszcza), a przy okazji wprowadzić w końcu choć odrobinę klimatu zwanego świątecznym (którego sama w tym roku ni w ząb nie czułam). A po co ten klimat? Ano chociażby po to, żeby moje dzieci po latach mogły chwalić się na lewo i prawo, jakie to one szczęśliwe dzieciństwo miały i jakie to cudownie świąteczne dni doprowadzały je w końcu do tych najbardziej wyczekiwanych przez wszystkich Świąt Bożego Narodzenia. No dobra – to może pierniczki? Gwiazdki, serduszka, te sprawy? Tylko, żeby jakiś prosty przepis znaleźć… Wrzucam w google swój pomysł na przetrwanie: pierniczki/ciasteczka/święta… O – jest fajny przepis! Kakaowe ciasteczka świąteczne. No i git. Raptem 6 składników. Na oko – dziecinnie proste. Jedziemy z tym koksem!

Ewa od razu się wykręciła – najpierw puzzlami, później wielkoformatową kolorowanką… A potem po prostu poszła spać (prawo chorej). Gabrysia jako asystentka – zwłaszcza, że akurat bardzo zaangażowała się w temat ciasteczek – w zupełności mi wystarczyła. Ewa pewnie pomoże przy dekorowaniu naszych ślicznych, kakaowych gwiazdek. Do dzieła! Przygotowałam ciasto i uformowałam za pomocą tradycyjnego, drewnianego wałka dwa niezbyt zgrabne (ale za to cienkie) placki, z których planowałam wraz z Gabrysią wyciąć solidny zastęp uroczych ciasteczek. Na razie pozwoliłam Gabrysi robić wszystko po swojemu (babranie się w mące itp.), a sama skupiłam się na kolekcjonowaniu gwiazdek i serduszek wyciętych z pierwszego placka. Druga partia miała być Gabrysi – konieczna była moja asysta, aby jakikolwiek kształt ciasteczkom nadać. W momencie, w którym zaczynałyśmy właśnie wycinać cudeńka z drugiego „placka” usłyszałam z sypialni wołanie chorej bidulki, Ewuni. Pobiegłam niezwłocznie sprawdzić, w czym mogę nieszczęsnej pomóc… Nieszczęsna w przeciągu trzech minut znów zapadła w ozdrowieńczy sen, wróciłam więc uspokojona do kuchni, po to tylko by ujrzeć zirytowaną Gabrysię, walącą o stół dwiema wielkimi kulami kakaowego ciasta. Wzrok mój daremnie szukał wyciętych chwilę wcześniej i ułożonych w dwóch równiutkich rządkach gwiazdek/serduszek. Zostały wchłonięte przez jedną z pokaźnych kul i bezpowrotnie unicestwione.

Tu muszę zrobić chwilę przerwy. Uczucie straty jest jednak wciąż zbyt żywe…

„Dobrze.” pomyślałam z żalem. „Nie ma co się irytować. To nie apteka. Trudno – nie będzie serduszek.” Zacisnęłam dzielnie zęby, usiadłam („spokojnie, tylko spokojnie”) za stołem i oznajmiłam Gabrysi, że ciasteczka będą jednak miały nieco inny kształt, niż planowałyśmy. Następnie przystąpiłam metodycznie do produkcji kakaowych kulek, które Gabrysia równie metodycznie (i z wielkiem zadowoleniem) przerabiała na wybitnie nieforemne ciastka. Wciąż pokładałam jeszcze nadzięję w Ewie, mistrzyni zdobnictwa cukierniczego – kto wie, może jej wkład na sam koniec wywoła jakiś cień urody w tych dziwnych ciastkowych tworach. Zresztą – na pewno będą pyszne. Co z tego, że niewyględne?

Rach-ciach i do pieca! 20 minut minęło błyskawicznie. W międzyczasie Ewa się przebudziła i wciąż tak samo anielsko grzeczna, podjęła pracę nad kolorowanką-gigantem, zajmującą pół powierzchni podłogi w dużym pokoju. Oczywiście – na moje pokrzykiwania z kuchni, że wyciągam ciasteczka z pieca przerwała twórczość artystyczną i w podskokach przybiegła do kuchni podziwiać długo wyczekiwane świąteczne gwiazdki… Na widok stanu faktycznego moje starsze dziecko obdarzyło mnie zdegustowanym, zawiedzionym spojrzeniem, po czym zrobiło w tył zwrot i wróciło do przerwanego zajęcia.
– Ale, Ewa! Spróbuj chociaż! Na pewno są pyszne…
– Nieee…. dzięki!
W tym momencie niczym nie zrażona Gabrysia zaczęła pieczołowicie wypełniać kakaowymi pulpetami swoją puszkę w kształcie serca, którą juz od dwóch godzin nosiła ze sobą, twierdząc, że właśnie w tym celu owa puszka została stworzona. Widok jej skupionej miny podczas tej prostej czynności – bezcenny. W najmniejszym stopniu nie obchodził jej wygląd naszych wypieków. O smaku nawet nie wspomnę. Był wprawdzie moment, w którym jedno z ciasteczek powędrowało płynnym ruchem do ust mej trzyletniej pociechy, po czym niemal natychmiast – równie płynnie i z gracją – trafiło z powrotem do miłościwej puszeczki. Nienaruszone. Hmm… To mnie zastanowiło.
Postanowiłam zbadać to dziwne zjawisko i spróbowałam. Tfu!

W życiu nie jadłam nic bardziej ohydnego.

Spróbowałam drugi raz – nie dlatego, że jestem masochistką. Po prostu musiałam potwierdzić wcześniejszą ocenę. Wszak ciastka te wyszły spod moich rąk. Zostały stworzone od A do Z w mojej kuchni. MI takie ohydztwa sie nie zdarzałay! Nigdy!! Niestety – do czasu. Oto są: ohydne, nieświąteczne, bezkształtne i beznadziejne „ciasteczka”, w smaku przypominające mniej więcej skrzyżowanie trocin i… nieważne. Już same trociny załatwiają sprawę. Nie zamierzam się teraz nad tym rozwodzić. W końcu, jakby nie było, te ciastka to coś w rodzaju plamy na moim (dotychczas bez skazy) kulinarnym honorze.

swiateczne-ciasteczka

Podsumowując:
1. Klimatu świątecznego mimo najszczerszych chęci nie udało mi się przywołać. W każdym razie JA – nie poczułam.
2. Ciastka do jedzenia się nie nadają.
3. Do wyglądania nadają się jeszcze mniej…
Porażka na każdym polu?  Chyba jednak nie całkiem, bo koniec końców zaliczyłam ten dzień do naprawdę, naprawdę udanych, a na sam koniec ciasteczkowej historii przypomniała mi się przedświąteczna reklama IKEA sprzed kilku lat, którą zawsze bardzo lubiłam… A teraz chyba lubię ją jeszcze bardziej : )

4 thoughts on “Miało być świątecznie, a wyszło jak zwykle…”

  1. Gosiu, będzie to dla Ciebie przemiłe wspomnienie i dla Gabrysi na pewno też 🙂 Właśnie z takich kwasów śmiejemy się potem tak, że aż bolą nas brzuchy. Powodzenia w walce z chorobą dla całej 3-ki.

    1. Wspomnienie bardzo fajne, zwłaszcza z perspektywy czasu ; )
      A choróbsko trzymało się nas jeszcze dobrze ponad tydzień.
      Za to teraz zdrowie (odpukać) dopisuje : )

  2. Fajny wpis. Świąteczny, rodzinny, kulinarny i w ogóle. Zabawna autokrytyka i product placement w finale. Nie mniej, wierna grupa czytelników bloga nadal liczy na gruntowną zmianę profilu bloga. Czy to kiedyś nastąpi?

Skomentuj Kasia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *